Waldzio kolejny dzień zmagał się z przeziębieniem i nie miał sił na intensywne zwiedzanie, także odpuściliśmy sobie rafting i wizytę w wiosce rybackiej. Ja zapuściłam się z poznaną wcześniej Chinką na wspinaczkę na wzgórze TV. W przewodnikach nie ma wzmianki o takowym, może dlatego, że bardzo ciężko trafić do jego podnóża. TV Hill jest najwyższe w okolicy, moje nogi to doskonale czują... 50 min nieustannego wschodzenia po ala stopniach, które w rzeczywistości były kamieniami, koszmarnie śliskimi ponieważ wcześniej padało. Sama nie wiem jak ja tam wlazłam, pot lał się ze mnie, gorąc doskwierał a ja lawirowałam nóżkami niezdarnie ale szybciutko :) Towarzyszka nie wytrzymywała tempa i na szczyt dotarła z 10 minut po mnie (Ostatnie zdjęcie z nadajnikiem TV pokazuje gdzie byłam).
Warto było się namęczyć i zobaczyć panoramę Yangshuo z takiej wysokości. Gorzej było ze schodzeniem, bo cholernie ślisko i nic czego można by się przytrzymać. Ze strachu i obawy, że mogę tak łatwo się przewrócić, schodziłam najszybciej jak tylko mogłam. Ponownie wpędzając kompankę w zakłopotanie. Jak już obydwie byłyśmy na dole, powiedziała mi, że nigdy nie spotkała nikogo kto w takim tempie wszedłby i zszedł z tej góry. Heh, gdyby ona wiedziała, że wchodziłam dla Waldusia a schodziłam ogarnięta paranoją przewrócenia się, to chyba by się mocno uśmiała.
Ważne, że się udało, foty zrobione. Luzik ;)
Później już wspólnie wybraliśmy się do oddalonej o 6km wioski Fuli. Akurat trafiliśmy na odbywający się tam co 3 dni targ. Popatrzyliśmy na 'mydło i powidło', pospacerowaliśmy po wiosce i zawinęliśmy się z powrotem do Yangshuo.
Ostatni wieczór tutaj minął nam na dłuugim spacerze zakończonym wyborną kolacją w Ally'ego. Wciągnęliśmy pizzę i curry z kurczaka :) Syci wróciliśmy do hotelu i zaczęliśmy pakowanie przed następną podróżą.
P.S. W knajpce ku naszemu zaskoczeniu usłyszeliśmy lecący z głośników nasz rodzimy Sistars.