Wracając do statystyk z poprzednich wpisów, to bardzo nam się poszczęściło i autokar dowiózł nas do Szanghaju, w co mocno nie dowierzaliśmy od początku trasy.
Przyszło nam siedzieć 28 godzin w niesamowitym klekocie. Trzy rzędy przerażająco wąskich i krótkich leżanek, zawieszenie w opłakanym stanie, opony łyse jak głowa Waldka, klimy nie stwierdzono, a prędkość ten złom osiągał zawrotną tylko niemożliwą do stwierdzenia, bo żaden licznik nie działał. Mamy wrażenie, że w tym kraju dopóki coś działa to jest sprawne i nic nie podlega kontroli.W autobusie oczywiście zakaz palenia, jeden z kierowców odpalał jednego papierosa od drugiego a i reszta kierowców jak i część pasażerów inhalowała nas tumanami dymu nikotynowego. Jedynym nakazem było zdjęcie butów po wejściu do pojazdu, co potęgowało 'miłe' już zapachy. Rewelacyjnie spisali się kierowcy bo zatrzymywali się tylko jak IM chciało się coś przekąsić, lub skorzystać z toalety, a pasażerowie nie mieli nic do gadania. Waldek korzystając z przystanku na zatankowanie paliwa mimo głośnych protestów obsługi poleciał w krzaki odcedzić ziemniaki, a ja pobiłam rekord w trzymaniu.. od 21 do 11 rano. Summa summarum była to podróż z koszmarów, a jedynym pozytywnym akcentem było dotarcie do Szanghaju trzy godziny wcześniej niż było planowane.
Do hostelu trafiliśmy bezproblemowo, ale pokój wcisnęli nam 'przepodły', bez klimy i bez okna, a jeszcze bezczelnie ściemniali, że nie mają innych wolnych, nawet jak wzięliśmy kompa i pokazaliśmy, że można cały czas dokonać rezerwacji dwójki z łazienką za niewiele wyższą kwotę.Oczywiście nie potrafiąc odpowiedzieć na moje argumenty od razu przestawali rozumieć język angielski. Na szczęście nie zapłaciliśmy jeszcze za pobyt więc mogą nas cmoknąć, olewamy tę norę i spadamy rano do innego przybytku.