Podróż z wyspy do domu trwała 38 godzin (katamaran-autokar-nogi-taxa-samolot-samolocik- sawa taxi).
Katamaran - płynęliśmy takim na wyspę, ale wtedy widać aura była znacznie łaskawsza. Droga powrotna była koszmarem... Zapakowaliśmy się na pokład i zajęliśmy pierwsze miejsca, żeby móc się zdrzemnąć z wyciągniętymi nóżkami. Jak ruszyliśmy, to szybko doszłam do wniosku, że prędzej to wyciągniemy 'kopyta'.. Niespodziewanie fale stały się wcale niemałe, zaczęło nami bujać jak na huśtawce, obijaliśmy się a wręcz wbijaliśmy na kolejne fale w przekonaniu, że ta 'pływająca buda' za moment się rozpadnie... Współpasażerowie jak na zawołanie zaczęli haftować.. Większość 'dawała spod wątroby' półtorej godziny cięgiem... Żeby tego uniknąć położyłam się praktycznie na fotelu i patrzyłam w sufit zatykając raz to uszy, raz nosek... Waldek choroby morskiej się nie obawiał, także wyluzowany patrzył na to jak zjeżdżam do pozycji horyzontalnej.. ale widoki z pierwszego rzędu tak na niego zadziałały, że wbił się w fotel, nerwowo komentując co się urwało, kiedy walniemy w kolejną falę, kiedy nas przechyli, że na bank nie dopłyniemy.. i jeszcze dużo, dużo niecenzuralnych określeń ;)ślady po jego paznokciach na pewno zostały na oparciach fotela tak mocno je ściskał ;). Uspokoił się dopiero jak usłyszał od Pana z sekcji porządkowej, że fale są tylko trochę większe, że bez obaw... Dopłynęliśmy i zgodnie powiedzieliśmy : katamaranem NIGDY WIĘCEJ!
Po tych przejściach droga autokarem to była nuda, samolotem dłuższa nuda...WRÓCILIŚMY.